Błażej Matusiak OP
Poznałem Maćka na festiwalu w Starym Sączu w 1994 roku. Tak jak zawsze na „Pieśni Naszych Korzeni” był to intensywny czas pełen koncertów i rozmów z artystami, nocnych tańców i improwizacji. To również chorał – prezentowany na koncertach w bardzo zróżnicowanym ujęciu, komentowany na praktyczno-mistycznych warsztatach Taivo Niitvägiego, wreszcie śpiewany na nieszporach z dominikanami, do których rok później dołączyłem.
Moja wspólna przygoda z Maćkiem to przede wszystkim chorał. Połączyła nas ciekawość rozmaitych sposobów śpiewania monodii liturgicznej i przede wszystkim doświadczenie śpiewu jako modlitwy, zakorzenionej w ciele, żarliwej i pięknej. Maciej nie był z tych, którzy znaleźli jedyny właściwy sposób śpiewania chorału. Jego benedyktyńskiej pracy zawdzięczamy tłumaczenia „Semiologii gregoriańskiej” o. Eugène’a Cardine’a (wspólnie z Michałem Siciarkiem), „Historii muzyki i hymnografii bizantyjskiej” Egona Wellesza i podręcznika „Western Plainchant” Davida Hileya. Ileż to razy wspólnie śpiewaliśmy, na nieszporach festiwalowych czy klasztornych, ukochaną antyfonę Salve Regina, modlitwę tych, którzy jeszcze wędrują po tym łez padole, in hac lacrimarum valle. I tak się złożyło, że przyjechałem do Lubomierza dzień po śmierci Maćka, w liturgiczne wspomnienie Matki Bożej Bolesnej, czczonej w naszym jarosławskim kościele.
W marcu 2009 roku wyprawiliśmy się we dwójkę do Nowej Anglii. Z Maćkiem, najmilszym towarzyszem podróży, patrzyliśmy na drzewa klonowe obwieszone wiaderkami do zbierania soku, zwiedzaliśmy stare cmentarze, a u Tima Eriksena, naszego gospodarza, oglądaliśmy dziewiętnastowieczne śpiewniki: pieśni nabożne imigrantów z Niemiec pisane szwabachą, kantyczki chrześcijańskich marynarzy i stare wydania zbioru Sacred Harp, zawierającego pieśni tworzone od XVI wieku do dziś. Nie byłoby tego wyjazdu, gdyby nie występ Tima Eriksena w Jarosławiu, a przede wszystkim jego warsztaty śpiewu Sacred Harp.
Borges wyobrażał sobie Raj jako bibliotekę. Maćkowy księgozbiór i jego kolekcja instrumentów, na równi z podróżami i rozmowami, służyły tworzeniu wspólnoty przekraczającej czas i przestrzeń. To była i jest wspólnota żywych. Tam Maciek rozmawia, śpiewa i gra continuo. Albo, jak kiedyś w Jarosławiu, z wielkim namaszczeniem uderza w kotły w „Mesjaszu”.
Ostatnie spotkanie w Proszowej. Msza w dniu św. Macieja – bez śpiewu, nie w wymarzonej kaplicy, ale przy domowym ołtarzyku. Nie wędrówka, ale króciutki spacer. Dużo smutku. I nieziemska muzyka grana przez Maćka na lirone. Słodkie akordy, słyszalne odwzorowanie harmonii świata. Ziemskie cierpienie i przedsmak Nieba.
Sławomir Witkowski, Schola Cantorum Minorum Chosoviensis
Macieja poznałem szesnaście lat temu – oczywiście na festiwalu w Jarosławiu. Chyba nie zamieniliśmy wtedy ani słowa, ale mam z nim zdjęcie z tamtego roku – jest ono teraz dla mnie jak relikwia. Pamiętam z lat następnych mój zachwyt nad Maćkową sztuką tłumaczenia wypowiedzi artystów – gości festiwalu. Bywały niejednokrotnie lepsze językowo niż oryginalna wypowiedź… Można było je spisać i od razu drukować, jako gotowy tekst. Zdarzały się też momenty mojej irytacji, kiedy wycofywał się, prosząc o tłumaczenie kogoś bardzo młodego, jeszcze niedoświadczonego. Nie bał się rzucać innych na głęboką wodę, bo wiedział, że to bardzo rozwija człowieka. Wiem, że niejeden przy nim urósł, nabrał pewności siebie, uwierzył we własne siły. Maciek miał taki dar dostrzegania potencjału w ludziach. Ja sam doświadczyłem tego, gdy pewnego sierpniowego dnia, podczas mojego urlopu na Mazurach, zadzwonił i bardzo szybko przekonał, że zdążę odpowiednio przygotować zespół do zaśpiewania na koncercie inaugurującym festiwal. Nierealne – jak nam się zdawało – marzenie wystąpienia na jarosławskim festiwalu miało się ziścić w ciągu zaledwie trzech tygodni! Nie mieliśmy nawet czasu do namysłu, a repertuar był odgórnie narzucony. Maciej wiedział jednak co robi – jakie ryzyko podejmuje, a my zmobilizowaliśmy siły na ile tylko się dało, by sprostać zadaniu i nie zawieść. Dużo się wtedy nauczyliśmy i myślę teraz, że o to między innymi Maćkowi chodziło. Miał chyba zawsze jakieś ukryte cele w swoich działaniach.
Zawsze po spotkaniu z Maciejem wychodziłem jakby większy – w wielkości swego człowieczeństwa. To chyba jeden z Jego największych talentów – „powiększanie” ludzi. Sam był duży, a zawsze miałem wrażenie, że chciałby zniknąć – schować się. Nie jest jednak tak łatwo ukryć ogromne serce. Dziękuję Ci, Maćku.